Bob Dylan- Planet Waves (1974)

 

Po siedmioletniej przerwie od koncertowania, Bob powrócił do gry. Rozpoczął trasę z The Banda, w podobnym czasie wydał również swoją płytę "Planet Waves", gdzie akompaniuje mu właśnie ten zespół. Jest to pierwszy prawdziwy  album od czterech latach. I mimo, że zarówno dwa poprzednie wydania z poprzedniego roku, a zwłaszcza płyty "John Wesley Harding", "Self Portrait" i "New Morning" były udane, to według mnie mamy tutaj najwyższy poziom od czasu płyty "Blonde On Blonde". W mojej opinii album jest często za nisko oceniany, czasem wydaje się być w cieniu kolejnego wydawnictwa. Według mnie to wspaniała płyta.

Pewnie dzięki temu, że gra tu The Band mamy tu świetny klimat w każdym utworze. Fantastycznie wypada również głos Dylana. Oczywiście najbardziej znanym utworem jest "Forever Young" w wolnej wersji. To naprawdę świetna ballada, nie jest popularna bez powodu. Również dobra jest szybka wersja, choć pewnie nie tak wspaniała jak ta wolna, choć nadrabia pozytywnym klimatem.

Zresztą każdy utwór jest udany. Mimo, że jest to raczej wesoły album, słychać (przynajmniej na paru utworach) że Dylan nie jest już w tak dobrym stanie jak nagrywając np. "New Morning". Nie jest to jednak mrok następnego albumu. Przykładami takich smutniejszych piosenek są: świetne balladowe "Going, Going Gone", fortepianowe "Dirge" i może ostatnie akustyczne "Wedding Song". Oprócz tego to raczej proste countrowe piosenki. Najlepsze są:  nieskomplikowane "On A Night Like This", luźne "Tough Mama", ballada "Hazel", czy strasznie chwytliwe "You Angel You".

Coś jest w tym albumie wyjątkowego. Dylan fantastycznie śpiewa przez cały czas, The Band idealnie akompaniuje. Po prostu słuchanie "Planet Waves" to czysta przyjemność.



Komentarze