Bob Dylan- John Wesley Harding (1967)

 

Dylan stanął przed najtrudniejszym zadaniem na świecie. Musiał nagrać płytę, która nie brzmiałaby głupio po swoim opus magnum "Blonde On Blonde". Stało się jeszcze parę istotnych wydarzeń. Parę miesięcy po wydaniu "Blonde On Blonde" Bob Dylan przeszedł wypadek motocyklowy, który uniemożliwił artyście koncertowanie aż do 1974. Są teorię spiskowe, że bard był po prostu zmęczony sławą i wypadku wcale nie było. Przez pewien czas nagrywał wraz z zespołem The Band materiał, który potem wypełnił płytę "The Basment Tapes" z 1975 (wkrótce pojawi się recenzja tego albumu). Oprócz tego powstało tam dużo więcej utworów, dostępnych na "The Bootleg Series Vol.11: The Basment Tapes Complete". Jednak Bob Dylan porzucił prace nad The Basment Tapes i zajął się nowym albumem bez udziału żadnego członka The Band. 1967 to był dla muzyki bardzo przełomowy rok, zostały wtedy wydawane albumy, głównie w stylu rocka psychodelicznego, które były inne niż cokolwiek wcześniejszego. Swoje debiuty wydawały zespoły takie jak The Doors, The Jimi Hendrix Experienced, The Moody Blues, Pink Floyd, czy The Velvet Underground. To również rok słynnego Sgt. Peppera Beatlesów. Dylan mógł rozwinąć brzmienie "Blonde On Blonde" i pójść w stronę psychodelii. Geniusz tego artysty polega jednak na tym, jak bardzo jest nieprzewidywalny. Gdy wszyscy oczekiwali od niego pewnego ruchu, on zrobił coś odwrotnego. Zamiast wzbogacać aranżacje, on je uczył zupełnie surowymi. Jest tu jedynie akustyk, bas i bębny. W "Dear Landlord" i "Down Along Cove" zamiast gitary jest pianino, a w dwóch ostatnich utworach mamy jeszcze gitarę hawajską. Sama produkcja wydaje się bardzo niedopracowana, choć ma to pewien urok.

Choć absolutnie nie uważam, że to album który równa się z "Blonde On Blonde", wciąż jest bardzo udany i przyjemny. Dylan wybrał bardzo niekonwencjonalne rozwiązanie i po arcydziele nagrał jego przeciwieństwo i robi to zdecydowanie nie ostatni raz. Utwory są znacznie krótsze niż w poprzednich long playach i są dużo łagodniejsze. Album brzmi jakby Dylan był szczęśliwy i dobrze się bawił go nagrywając. Dwie ostatnie piosenki to zapowiedź jego następnej płyty "Nashville Skyline", gdzie będzie się bawił jeszcze lepiej.

To tutaj znalazło się "All Along The Watchtower", później przerobione przez Jimiego Hendrixa. Choć wolę wersję króla gitary, to Dylan tutaj absolutnie nie rozczarowuje. To naprawdę świetna piosenka. Trochę do niej podobne jest "As I Went Out One Morning". To jeden z moich ulubionych fragmentów longplaya. Ma fantastyczną linię basu. Mamy jeszcze: proste, ale nie prostackie "John Wesley Harding", ładne "I Dreamed I Saw St. Augustine", balladowe "Dear Landlord", czy szybsze "Wicked Messenger". Kolejnym moim faworytem jest "I Pity The Poor Immigrant". To naprawdę ładna ballada, głos Dylana jest dużo łagodniejszy. Jak już napisałem dwie ostatnie piosenki "Down Along The Cove" i "I'll Be Your Baby Tonight" są zapowiedzią nowego albumu. Obie są w stylu country i obie to naprawdę udane piosenki, świetnie słychać jak Dylan dobrze się bawi.

Prostota tego albumu nie jest wada, tylko zaletą. Produkcja jest kiepska, ale mamy tutaj miły domowy klimat. Nie jest to dzieło na poziomie "Blonde On Blonde", czy którejkolwiek innej części elektrycznej trylogii. Nie będę jednak porównywał niczego do tych płyt, bo to poprzeczka praktycznie nie do przeskoczenia. Nie ma tu może magii poprzednich longplayów, ale to zdecydowanie udana płyta. Inną jej zaletą jest to, jak to bardzo równy album. Jedyną słabą piosenką jest "The Ballad Of Frankie Lee And Judas Priest", ale to nic nie zmienia, bo album jest znakomity.



Komentarze